To był rok zdecydowanie nastawiony na spełnianie ultra marzeń. Do czerwcowego Rzeźnika (85 km) mój rekordowy dystans wynosił 71 km. Potem w sierpniu był Magurski 110 i w końcu nadszedł czas na największe wyzwanie tego roku. Zanim jednak do tego doszło chciałbym mniej-więcej nakreślić w jakiej byłem wtedy formie. Od początku roku do czerwca na tapecie był Rzeźnik, do którego udało się solidnie przygotować. Oczywiście nigdy nie realizuje w pełni swoich planów, bo są zbyt ambitne, a i życie sporo weryfikuje. Jednak to co udało się nabiegać, było całkiem ok. Na odmianę, do kolejnych zawodów (MUR 105) nie przygotowywałem się prawie wcale. Nie dlatego, że nie chciałem, po prostu były ważniejsze rzeczy do robienia i w ten sposób dostałem w kość na swojej pierwszej w życiu setce+. Kiedy nogi przestały boleć, zacząłem kręcić kilometry do ostatniej imprezy. Jednak plany treningowe zostały zweryfikowane po raz kolejny, tym razem przez przeprowadzę. W nowym miejscu zamiast biegać po górach, biegałem po stadionie. Co prawda trochę tych kilometrów wpadło, ale brak przewyższeń działał na niekorzyść. Na 2 tygodnie przed startem, całkiem dobrze udało się pobiec półmaraton w Strzegomiu (1:23:30). Jednak od tego startu kontrolnego pojawił się ból, który hamował mnie w dalszych treningach. Przynajmniej w końcu na starcie byłem wypoczęty 😀

Jako nowicjusz na tej imprezie popełniłem jeszcze pewne błędy logistyczne. Plan był prosty. Do Krynicy miałem jechać autobusem organizatora, odebrać pakiet, iść spać na 3h i przyjść zaraz przed startem, który był o 1 w nocy. Wszystko było ogarnięte i zapłacone, po czym na kilka dni przed biegiem dostaliśmy informację o zmianie godziny wyjazdy autobusu. Nici ze spania przed biegiem… Finalnie wyszło więc tak, że po prostu pojechałem autobusem na start i nie spałem przed biegiem. Próbowałem się zdrzemnąć w autobusie i później po odebraniu pakietu, ale niewygoda + stres przed startem, nie dały mi na to szans. Poleżałem chwilkę na jakiejś sofie w pijalni w Krynicy, gdzie znajdowało się biuro zawodów i trzeba było iść na start. Celem na ten bieg było samo ukończenie. Do tej pory najdłuższe zawody zeszły mi 15 godzin. Trochę bałem się biec 2 noce bez snu, więc założyłem w ciemno, że powinienem wyrobić się w max 24h. Plan optymistyczny zakładał 20h.


Na zewnątrz było między 4-6 stopni. Na sobie miałem leginsy 3/4, a na górze termo i cienką bluzę z kapturem. Stojąc bez rozgrzewki czuć było chłód, ale zaraz po starcie zrobiło się ciepło. Później aż ZA ciepło. Start był spokojny. Obserwowałem zawodników dookoła i szukałem swojego miejsca w szeregu. Starałem się biec jak najbardziej zachowawczo i wydawało mi się, że całkiem mi to wychodzi. Pięknie wyglądały sznury czołówek na zbiegach w nocy. Co chwilę odwracałem się i podziwiałem tego świetlnego węża. Po 2 godzinach i 20 minutach wbiegam na pierwszy punkt odżywczy. Jest całkiem dobrze, ale do dopiero 20-ty km, więc jak ma być? Jem i piję nieśpiesznie. Pilnuję się, żeby nie gonić, ale też nie tracę bezsensownie czasu.

Wybiegam i przygotowuje się mentalnie na 2 ostre podejścia które są na tym odcinku. Najpierw Kozie Żebro, później Rotunda na której znajduje się niezwykły cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej. Konkretne podejścia, ale wciąż siły jest dużo. Podchodzę i staram się nie przeginać z tempem, jednak te górki już wchodzą w nogi. Zbiegamy do Zdynii i zaliczmy spory kawałek asfaltu, ciekawa odmiana na tym etapie biegu. W ogóle trasa jest bardzo zmienna. Nie da się na niej nudzić, jest tu chyba każdy rodzaj biegowych ścieżek, może oprócz głazów jak w Tatrach, po których biegnie się jak po schodach.
Po Popowych Wierchach robi się sporo biegowego terenu. Wbiegamy do Wołowca i podążamy trasą MUR-a tylko w przeciwną stronę. W końcu robi się też jasno, a ja czuję, że przychodzi pierwsze mocne uczucie senności. Biegnę ile się da i odliczam kilometry do kolejnego punktu w Bartnem, który znajduje się na 47-mym km. Przybiegam tam 3 minuty poniżej 6h, czyli równo z optymistyczną rozpiską na 20h. Na punkcie prawdziwa uczta. Jako że przed chwilą miałem już pierwszy lekki kryzysik, postanowiłem zjeść więcej niż zwykle. Pochłaniam więc pomidorówkę, bułkę i trochę kawałków owoców.

Trochę zaspokoiłem głód, więc na drogę biorę jeszcze jedną bułkę i jem ją już w trakcie marszu. Z racji tego że mam całkiem dobry czas, postanowiłem że będę szedł przez 15 minut, żeby wszystko dobrze ułożyło się w brzuchu. Nie do końca mi się to udało bo trasa na tym etapie była łatwa, więc szkoda było zaprzepaścić taką okazję do nabijania kilometrów.
Za Bartnem trasa była poprowadzona przez stary przebieg czerwonego szlaku, czyli przez wieczne bagna. Mega zaskoczeniem był ich dobry stan. Oczywiście błoto było, ale dało się je spokojnie pokonać, nawet nie mocząc butów. Wdrapałem się na Magurę, czyli pierwszy szczyt na terenie Magurskiego Parku Narodowego. Po 90 minutach od wyjścia z punktu, zaliczam krótki pit-stop w krzakach, ale żołądek cały czas działa jak należy. Tutaj szlak biegnie przez bardzo przyjemne ścieżki w lesie, a ja ciągle czuję się jakiś zamulony. Niby wszystko jest ok i siła też, a jednak senność powraca coraz mocniej. Od 60-tego kilometra wyczekuję z niecierpliwością kolejnego punktu odżywczego. Do głowy zaczynają przychodzić złe myśli. Zaczynam uświadamiać sobie, że nie jestem nawet w połowie, a już nie jest kolorowo. Przychodzi lekki strach i obawa o ukończenie, ale hej! Przecież dziś biegnę tylko po to żeby ukończyć, więc weź się uspokój…
Przełęcz Hałbowska – 64 km ~8 godzin i 40 minut biegu.
W końcu upragniony punkt odżywczy. Zajadam się kolejnymi pysznościami i głowa odpoczywa. Wolontariusze robią super robotę. Człowiek czuje, że wszyscy mu kibicują i naprawdę chcą mu pomóc. Punkty odżywcze na tym biegu dają energię do dalszego napierania. nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Spokojnie wychodzę w dalszą trasę i nie mogę zrozumieć dlaczego tak męczy mnie ta senność. Jest piękna pogoda, super widoki, siła też jest… nie wiem, może to świadomość ile kilometrów jest przede mną przytłacza mnie jakoś? Na plus na pewno jest to, że znam te ścieżki i byłem tu całkiem niedawno.

Zbiegam do Kątów i jest pęknie, a najlepsze jest to, że czuję się zdecydowanie lepiej niż w tym samym miejscu na MUR-ze. Podejście na Grzywacką Górę idzie całkiem sprawnie, później jest trochę fajnych, biegowych odcinków. Wykorzystuję je ile tylko mogę, ale coraz bardziej irytuje mnie ta senność. Zbiegam do Chyrowej (80-ty km), gdzie znajduje się przepak. Nie śpieszę się. Bardzo się nie śpieszę. Spokojnie odbieram plecak, w którym mam piwo bezalkoholowe, powerbank i kolejną porcje jedzenia na trasę. Zjadłem podwójną porcję makaronu, naładowałem zegarek, wypiłem co miałem wypić i dalej siedzę. Mówiłem sobie wcześniej, że w tym miejscu podejmę decyzję czy kontynuować bieg czy rezygnować. Jednak siedząc tam, na ławce i marznąć w tym pięknym słońcu, już wiedziałem jak to się skończy. Przecież nie ma opcji, żebym nie dotarł do Iwonicza i nie zaliczył kolejnej „stówy” w życiu. A jak tam będę, to już nie odpuszczę. Śmiać mi się chciało z samego siebie, bo choć fizycznie czułem się gorzej niż 20 kilometrów temu, to w głowie myśli zaczęły się układać, a to jest znacznie ważniejsze.
W sumie na przepaku spędziłem około 40 minut. Porządnie zmarzłem, więc założyłem jeszcze wiatrówkę i ruszyłem dalej. Trochę za długo siedziałem i wystygłem, przez co na pierwszych kilometrach ciężko było zmusić się do biegu. Na szczęście zaraz zaczęło się podejście na którym rozgrzałem się na nowo. W głowie miałem wtedy tylko jedną myśl: „Żeby tylko jak najszybciej wejść na Cergową”. Bez wątpienia jest to najtrudniejsza góra na tej trasie. Oczywiście biorąc pod uwagę zmęczenie, które jest w tym momencie.


Zbiegłem do Nowej Wsi i powoli zacząłem wdrapywać się na królowę wschodniej części Beskidu Niskiego. Jak tylko zapotrzebowanie na energie wzrosło, senność uderzyła jak nigdy dotąd. Całe moje skupienie było na tym, żeby stawiać krok za krokiem, a oczy same mi się zamykały. W pewnym momencie pojawiły się dziwne myśli, takie jak nieraz przy zasypianiu. Miałem otwarte oczy, a mimo tego skręciłem ze szlaku między drzewa. Oczywiście zaraz zorientowałem się, co się stało i zjadłem duży żel z kofeiną. Z tego stanu wybiła mnie również Karolina Krawczyk, która pojawiła się za krzakiem z aparatem i zrobiła mi to zdjęcie:

Pod szczytem żel z kofeiną zadziałał i kryzys minął. Jako że nie walczyłem już o czas, tylko o ukończenie, skorzystałem z okazji i wgramoliłem się na wieżę (warto odwiedzić to miejsce!). Morale podbudowane to można lecieć dalej. Kolejny kawałek trasy to zbieg starym szlakiem (łagodniejsza opcja, bardzo dobra decyzja organizatorów), a następnie spory kawał asfaltu do Iwonicza. Na ty etapie biegu cieszyłem z tego ułatwienia i marszobieg stał się bardziej biegiem niż marszem. W tym momencie, po około 15,5 godzinach, minąłem setny kilometr. Końcówka do miasteczka trochę się już dłużyła, ale cieszyłem się że zaraz będzie punkt odżywczy i że 2/3 trasy za mną!

Do Iwonicza-Zdroju dotarłem po około 16 godzinach. Powoli zaczęło się ściemniać. Nogi coraz bardziej bolały, ale o wiele większa była we mnie ekscytacja i ciekawość tego co przede mną. Niebo trochę się zachmurzyło i zrobiło się znacznie chłodniej. Gdzieś w lesie na szlaku do Rymanowa-Zdroju zmieniłem w końcu leginsy 3/4 na pełne. Dokładnie w tym momencie zaczął padać deszcz. Nie jakoś bardzo, w sumie zaraz przestał, ale nie zapowiadało to dobrych rzeczy na noc.
Trasa przez Rymanów już w kompletnych ciemnościach. Krótkie podejście do Wołtuszowej i już jestem na łąkach. Było tam trochę zimno przez wiatr, ale zaraz wbiegłem do lasu. Następnie zbieg do bazy w Wisłoczku, gdzie jakaś ekipa paliła ognisko. Chciałoby się zostać z nimi, ale w tym momencie minęły wszystkie kryzysy i dało się więcej biec niż maszerować. Poza tym z tego miejsca czekało mnie kilka łatwych kilometrów asfaltu, więc cisnąłem dalej.

Puławy Górne – 121 km ~19:45 biegu
Przed Puławami zrobiło się zdecydowanie chłodniej niż wcześniej. Na szczęście punkt odżywczy znajdował się w ośrodku KiczeraSki. Ciepło i pyszne pieczone ziemniaki zachęcały, żeby zostać dłużej, ale każda chwila w tym komforcie demotywowała do wyruszenia w dalszą trasę. W końcu się zebrałem i wyszedłem z ciepłej restauracji. Teraz czekało na mnie jakieś 10 km lasu w Paśmie Bukowicy. Dobrze że na początku było podejście. To wymagało więcej wysiłku i generowało ciepło, z którym miałem coraz większy problem. Na grzbiecie zaczął się las. Łatwe technicznie ścieżki zachęcały do biegu, jednak był z tym problem. Zmarznięte i zastane mięśnie powodowały taki ból, że nie mogłem zacząć biec. Jedynie na zbiegach zmuszałem się do szybszego przebierania nogami. Nagle w środku lasu zaczęły pojawiać się lampiony. Mniej-więcej co 50 do 100m. Delikatne światło tworzyło tajemniczy klimat. Ciekawość do czego one prowadzą rosła wraz z przemierzanymi metrami. W końcu prawda wyszła na jaw. w środku lasu na grzbiecie znajdował się nieoznaczony punkt kontrolny z ciepłym rosołkiem. Coś wspaniałego!
Punkt ten znajdował się w okolicach 130-tego kilometra, czyli 9 km od Puław. Ten odcinek pokonałem niemal dokładnie w 2 godziny. To strasznie długo… Zrozumiałem że tak na prawdę od wyjścia z restauracji prawie w cale nie biegnę. Ciepły posiłek pomógł na chwilę i do końca lasu udało się więcej podbiegać. Później zaczęły się łąki i ścieżka na ostatni i zarazem najwyższy szczyt tego pasma, Tokarnię. To co pamiętam z tego odcinka to totalny brak energii i straszne zimno. W końcu przyszedł upragniony zbieg do Przybyszowa. Blisko drogi pojawił się namiot, przed którym stały quady. Zaglądnąłem do środka, mając nadzieję że to jest punkt odżywczy i będę mógł się zagrzać. Niestety w środku odpoczywali tylko GOPR-owcy, więc pobiegłem dalej. Jak się okazało wolontariusze czekali kilkaset metrów od namiotu. Dotarłem tam po około 23 godzinach i 20 minutach. To był dla mnie bardzo ciężki moment. Do mety pozostało jedynie 15 km, ale ostatni odcinek o podobnej długości kosztował mnie bardzo wiele sił i gdyby nie rosół w środku to nie wiem w jakim stanie byłbym teraz. W głowie zaczęło pojawiać się coraz więcej myśli o rezygnacji. Zdziwiłem się że na tym etapie mogę o tym myśleć, ale realnie zacząłem bać się hipotermii. Na tym punkcie paliło się ognisko. Grzałem się tam i zbierałem siły. Niesamowitą pracę zrobili wolontariusze, a w szczególności jeden chłopak, który zachęcał mnie do dalszej drogi i dokładnie wytłumaczył mi jak wygląda trasa. Wypiłem barszczyk, 2 kawy i ruszyłem dalej. O dziwo zacząłem biec i mięśnie jakby na nowo się rozgrzały i zmobilizowały do ostatniego ataku na metę. Biegłem i dziwiłem się, że mogę to jeszcze robić. Poprzednie 15 km praktycznie całe przeszedłem bo nie byłem w stanie biec z bólu, a teraz śmigam marszobiegiem i tak jakby nic nie bolało. Tak jakby mózg pogodził się z tym, że ten stanie nie minie i zaczął go ignorować. Przy tym wszystkim oczywiście powróciła senność…

Dziwny to był stan. Jeszcze na tym ostatnim odcinku pogoniło mnie w krzaki. Widocznie osłabiony żołądek nie był w stanie przyjąć tyle ciepłych płynów. Wybiegłem z lasu i zaczęły się łąki. Rozległe przestrzenie, w których widziałem tylko odblaskowe małe flagi, które prowadziły mnie punkt za punktem. Moje całe skupienie było na tym, aby poruszać się w kierunku kolejnego odblasku. W tym czasie zaczął lekko prószyć śnieg. Dało mi to dodatkową motywację, żeby biec dłużej i nie dopuścić do wychłodzenia mięśni. Niesamowicie dłużył mi się ten odcinek, a jednocześnie było to miejsce w którym wiedziałem, że wydarza się coś ważnego. Że jak to przetrwam to już jedną nogą będę na mecie. W końcu minąłem Wahalowski Wierch i zacząłem zbiegać lasem do Komańczy. Na zegarek patrzyłem praktycznie co 200 – 400m. Już myślałem tylko o mecie.
Przez pewien czas czułem się jak w labiryncie. Ten las nie mógł się po prostu skończyć… Aż tu nagle na zbiegu pojawiło się jakieś ogrodzenie z domem, a później droga asfaltowa, no i droga główna. Jak najszybciej chciałem skończyć ten bieg, bo uświadomiłem sobie że to już jest koniec i organizm jakoś automatycznie zaczął odczuwać wszystkie bóle i dolegliwości na raz. Tak jakby za wszelką cenę nie chciał dopuścić do dalszego biegu. Jednak na tym etapie sygnały z ciała nie miały znaczenia. Liczyło się to, że zaraz będzie meta. Dotarłem na nią po 26 godzinach i 9 minutach, ponad 2 godziny wolniej od zakładanego czasu minimum. W biegu wystartowało 239 biegaczy, ukończyło 182, a ja byłem 76-ty.
Czy jestem zadowolony z wyniku? nie. Czy jestem zadowolony z biegu? TAK!
To była niesamowita przygoda. Nigdy nie musiałem walczyć z samym sobą do takiego stopnia i chyba o to przede wszystkim chodzi w biegach ultra. Przynajmniej na dystansach + 100 km. Widoki były cudowne, trochę senność mnie z nich okradała, ale i tak zostają w pamięci. Dla mnie nowe doświadczenia z walką ze snem, ale podziwiam biegaczy, którzy potrafią spędzić nawet 36 godzin bez snu…
Łemkowyna to niesamowity bieg, jedyny w swoim rodzaju. Nie wiem czy lepszy niż inne takie imprezy. Po prostu oryginalny. Ludzie którzy go tworzą, rozumieją jego klimat i te góry. Chciałbym jeszcze kiedyś zmierzyć się z tą trasą i pokonać ją poniżej 24 godzin. To co zawaliłem w tym roku, to na pewno logistyka, przez którą kryzys senny pojawił się zdecydowanie zbyt wcześnie. Tak czy siak cieszę się, że dało się spełnić jedno z większych ultra marzeń.

